Reklama

Biznes i Finanse

Cyniczna gra Big Techów i reklamodawców. „Liczą się wyłącznie zasięgi”

Fot. Braňo/unsplash.com
Fot. Braňo/unsplash.com

„Reklamodawcy deklarują, że nie chcą pokazywać się przy języku nienawiści, ale praktyka pokazuje zupełnie co innego: liczą się wyłącznie zasięgi. (…) To cyniczna gra Big Techów i reklamodawców, która musi zostać ukrócona” - podkreśla w rozmowie z PAP Magdalena Bigaj, ekspertka Fundacji Dbam o Mój Zasięg.

PAP: Potężne awarie społecznościowego giganta, które zbiegły się w czasie z obciążającymi Facebooka zeznaniami jego byłej menedżerki Frances Haugen przed komisją Senatu USA, wprawiły świat w osłupienie. Sygnalistka zarzuciła spółce i jej szefowi Markowi Zuckerbergowi, że są świadomi, iż algorytmy Facebooka promują treści zawierające nienawiść i dezinformację. Oraz, że Instagram szkodzi nastolatkom, prowadząc ich do uzależnień i obniżenia poczucia własnej wartości. Czy wiedza na temat ciemnej strony Facebooka zacznie przebijać się szerzej?

Magdalena Bigaj, wiceprezeska Fundacji Dbam o Mój Zasięg: Te informacje zaskoczyły świat i niektóre są przerażające. Choćby ta, że 66 proc. nastolatków doświadcza negatywnych porównań społecznych na Instagramie. Niemniej jednak potwierdzają intuicję i badania, które prowadziły różne ośrodki w Polsce i na świecie o negatywnym wpływie mediów społecznościowych, zwłaszcza Instagrama, na młodych.

Do nas, jako użytkowników, powinno dotrzeć, że Facebook to nie jest niewinny serwis, w którym tylko dzielimy się postami ze znajomymi. On ma konkretny wpływ na nasze samopoczucie i światopogląd. Zamyka nas w bańkach informacyjnych, w których mamy się czuć dobrze. Tyle, że nie mamy szansy skonfrontować swoich poglądów, bo algorytm serwuje nam posty z poglądami podobnymi do naszych. Albo skrajnie odmiennymi, by na zasadzie efektu polaryzacji pobudzać naszą aktywność w ramach serwisu społecznościowego. Tyle jest Facebooków, ile jego użytkowników. Mamy więc trzy miliardy wersji Facebooka, każdy widzi coś trochę innego.

Mark Zuckerberg bronił się, że argument, iż celowo, dla zysku promowane są treści, które drażnią ludzi, jest nielogiczny. „Zarabiamy na reklamach, a reklamodawcy nie chcą, aby ich reklamy były wyświetlane obok złośliwych lub wściekłych treści” – dowodził w poście. Brzmi przekonująco?

Zdziwiły mnie te tłumaczenia, bo Zuckerberg napisał też, że przecież zrobiono tyle dobrego dla użytkowników, na przykład w feedzie widzimy posty rodziny i przyjaciół, a nie posty marek. To cyniczne mydlenie oczu, ponieważ dzięki tej zmianie firma zarobiła jeszcze więcej. Widząc więcej postów przyjaciół odczuwamy większą przyjemność z kontaktów z Facebookiem, a reklamodawcy, chcąc być pokazanym wśród postów znajomych, muszą za to więcej zapłacić. Zaskakujące więc, że firma technologiczna zachowuje się jak stuletnia korporacja, po której moglibyśmy się spodziewać polityki zamkniętej twierdzy. Owszem reklamodawcy deklarują, że nie chcą pokazywać się przy języku nienawiści, ale praktyka pokazuje zupełnie co innego: liczą się wyłącznie zasięgi. Przykładem są tzw. patostreamerzy na YouTube, przy których mamy treści reklamowe, często dużych znanych marek, i nikogo nie obchodzi to, że patofilmiki mają fatalny wpływ na użytkowników. Liczy się, że mają milionowe odsłony. To cyniczna gra Big Techów i reklamodawców, która musi zostać ukrócona.

Nic tak nie buduje zasięgu audytorium jak polaryzacja? Na Facebooku ogromną popularnością cieszą się różnego rodzaju teorie spiskowe, obecnie głównie te związane z epidemią i szczepionkami.

Ludzie z Facebooka, ale także politycy, doskonale wiedzą, że polaryzacja jest najprostszym narzędziem, by przyciągać ludzi. Ona rozpala dyskusje w sieci i sprawia, że spędzamy więcej czasu online. Jednak pozostawienie tego bez kontroli przynosi fatalne skutki i może prowadzić do tak skrajnych przypadków, jak czystki etniczne w Birmie, o których także była mowa w zeznaniach Haugen.

Facebook wprowadził co prawda listek figowy w postaci blokad kont i zgłaszania niewłaściwych treści. Sprowadza się jednak to do tego, że serwis może zablokować konto użytkownika za wrzucenie zdjęcia dwóch pomarańczy, które zostały przez algorytm uznane za piersi. Ale - jeśli tylko wyczuje, że ma to znaczący wpływ na ruch i zachowania użytkowników w serwisie - nic nie robi z treściami nawołującymi do nienawiści czy naruszającymi prawo. Haugen wyniosła dokumenty, które pokazują, że zgłoszenia naruszeń nie były rozpatrywane, jeśli dotyczyły osób, których konta miały duże zasięgi. Więc jeśli przeciętny Kowalski narusza czyjeś dobra osobiste - jego konto zostaje zawieszone, ale jeśli robi to znany koszykarz, który ma kilka milionów fanów i dzięki temu mnóstwo ludzi spędza czas w serwisie, nie zostaje ukarany.

Firma sięga też po mechanizmy, które bazują na naszych lękach. Fundacja Panoptykon przeprowadziła w tym zakresie ciekawy eksperyment, w którym wzięła udział jedna z mam. Chociaż nie opublikowała na Facebooku żadnej informacji na temat swojego życia prywatnego, algorytm zbierał informacje o tym, co robiła w sieci, więc szybko się zorientował, że to matka noworodka. Zaczął jej podsyłać treści, które budzą niepokój, np. artykuły o mózgowym porażeniu dziecięcym, chorobach wieku niemowlęcego. Kobieta oczywiście klikała w nie, a w efekcie zaczynała doświadczać stanów lękowych. Fundacja wystąpiła w jej imieniu o udostępnienie danych, które Facebook zbierał na jej temat, ale serwis odmówił. Budzenie czy podsycanie naszych lęków to kolejny ze sposobów giganta na utrzymywanie naszej uwagi.

Jaka jest szansa, dojdzie do uregulowania kwestii tego, jakie dane algorytmy mogą zbierać na nasz temat i jak je wykorzystywać? Niemiecka minister sprawiedliwości Christine Lambrecht, po doniesieniach na temat jego praktyk biznesowych zapowiedziała, że chce zaostrzyć restrykcje wobec Facebooka?

To kłopoty Facebooka, ale ostrze tego miecza dosięgnie też inne biznesy, które bazują na algorytmach przy serwowaniu treści. To początek ewolucji, po trzech dekadach intensywnego rozwoju Internetu, dopiero teraz zaczynamy się układać z nowymi technologiami. Wierzę, że nadchodzi kres Dzikiego Zachodu, z którym mieliśmy do czynienia, tego zbierania nieprawdopodobnej ilości danych na temat użytkowników i wykorzystywanie ich, jak firmom się żywnie podoba. Unia Europejska szykuje prawo o usługach cyfrowych - Akt o usługach cyfrowych (Digital Services Act; DSA), miejmy nadzieję, że znajdą się w nim zapisy dotyczące algorytmów i kiedyś nasze dzieci będą się śmiać z tego, że aplikacje nas podsłuchiwały. Choć moją wiarę podkopuje świadomość, jakie miliony euro inwestowane są w lobbing Big Techowy w UE. Może przynajmniej w USA kongresmeni po poprzednich, momentami kuriozalnych zeznaniach Zuckerberga, tak łatwo nie odpuszczą tematu.

Czy my - użytkownicy - będziemy ostrożniej podchodzić do mediów społecznościowych?

Skala tego skandalu ma szansę ruszyć w podstawach środowiska rodziców i nauczycieli. Część z nich ma świadomość, jak social media działają na dzieci i młodzież, ale z naszych badań wynika, że ponad połowa rodziców nie interesuje się światem cyfrowym. Wpuszcza dzieci do internetu i zupełnie tego nie kontroluje. Jest mnóstwo dzieci poniżej 13. roku życia, które używają Tik Toka, Facebooka i Instagrama - wbrew regulaminom, które wyraźnie młodszym dzieciom tego zakazują. Dla nas ten świat jest obcy, nie mamy doświadczenia bycia poddanym ocenie przez cały internet dziesięciolatków. Musimy się stale edukować, by wspierać młode pokolenie w tym świecie, gdzie spektrum porównań jest nieograniczone. Spróbujmy więc, gdy np. YouTube proponuje naszym pociechom nagrania influencerek, które namawiają do kupowania brokatu i różowych jednorożców, uczyć algorytm, by podpowiadał wartościowe treści związane z zainteresowaniami dziecka.

Jak należałoby „ucywilizować” media społecznościowe, by m.in. pomóc nastolatkom budować własną wartość niekoniecznie opierającą się na wyglądzie?

Jestem ciekawa rozwiązań, jakie zostaną przyjęte, jednym z nich może być ukrywanie lajków, ale obawiam się, że może to skończyć się jak z cookiesami. Dostaliśmy możliwość akceptowania lub nie cookiesów i szybko przeklikujemy zgody, byle zyskać dostęp do treści. Uspokoiła nas sama świadomość, że mamy tę możliwość. Kolejne rozwiązanie, które wydaje mi się interesujące, ale byłoby wywrotowe, to tzw. uspołecznienie Facebooka, by w jego ramach operowały inne firmy, które użytkownik może sobie wybrać do serwowania treści. Byłaby to zmiana bardzo korzystna dla internauty.

Sześciogodzinna awaria unaoczniła nam również, jak wielu z nas ma problem z uzależnieniem od telefonu i mediów społecznościowych.

Myślę, że wielu z nas odczuło wówczas przykry syndrom FOMO, z angielskiego fear of missing out, czyli strach przed tym, że coś nas pominie, że nagle zostaniemy odłączeni. Podczas awarii musieliśmy sobie przypomnieć, że są inne formy komunikacji, dla wielu było to bolesne. Uzależnienie od mediów społecznościowych jest mniej spektakularne niż np. uzależnienie od gier, gdzie częściej obserwujemy wyraźne zmiany zachowania, jak np. agresję czy efekty immersji, kiedy umysł gracza zostaje w świecie gry nawet wtedy, gdy nie gra.

Osoba nałogowo korzystająca z mediów społecznościowych może świetnie funkcjonować, być bardzo towarzyska, ale w jej wnętrzu dzieją się złe rzeczy: spada poczucie własnej wartości, pojawiają się nastroje depresyjne. Z perspektywy tego, co wiem, wiele znanych instagramerek to dla mnie osoby silnie uzależnione. Ich aktywność, nawet jeśli pomagają w niej profesjonalne agencje, i tak oznacza wiele godzin dziennie spędzanych w internecie i podporządkowanie życia temu, co trzeba pokazać w sieci. Nazwałabym takie osoby fonoholikami wysokofunkcjonującymi.

Co dzieje się z naszym mózgiem, gdy jesteśmy w ciągłym alercie?

Kontakt z nowymi technologiami naraża nas na przeładowanie informacyjne, a szerzej technostres, którego pierwszą definicję stworzył w 1984 r. badacz Craig Brod. Nasz mózg nie jest w stanie przetworzyć wszystkich informacji, które do niego docierają. Broni się więc na różne sposoby. W efekcie - jak wskazują badania - osłabia się nasza koncentracja, umiejętność syntezy informacji, problemy z zapamiętywaniem, pojawia się ogólne poczucie rozdrażnienia. Często doświadczane są też problemy ze snem, bo niebieskie światło emitowane przez smartfon zaburza wydzielanie melatoniny. Poza tym pojawiają się problemy somatyczne: pogarsza się wzrok, wdowi garb staje się cywilizacyjną deformacją kręgosłupa. W przypadku dzieci nadużywanie urządzeń ekranowych prowadzi do zaburzeń mowy, poza tym występują problemy z odroczoną gratyfikacją, w internecie cel jest na wyciągnięcie kciuka, w realu - nieraz bardzo odległy, to rodzi frustrację, dzieci źle znoszą monotonię, bo w internecie wszystko dzieje się szybko.

Po czym poznać, że mamy problem?

Podobnie jak w przypadku uzależnienia od nikotyny - pierwszym niepokojącym sygnałem może być to, że - gdy odkładamy telefon na dłużej - stajemy się niespokojni, mamy też problem z wyjściem z domu bez niego. Zaczynamy rezygnować z pewnych pasji, zainteresowań. Kiedyś czytaliśmy, teraz nie mamy na to czasu. Możemy nawet nie zdawać sprawy z tego, dlaczego nam go brakuje, ale statystyki w telefonie wskazują, że np. spędziliśmy cztery godziny na przeglądaniu internetu.

Fonoholizm może też często prowadzić do problemów w relacjach, gdy partner wybiera telefon, a nie rozmowę. Kontakt z ekranem sprawia, że w naszym mózgu wydzielają się duże ilości dopaminy. Mózg szybko przyzwyczaja się do konkretnej dawki internetu i zaczyna domagać się jej coraz więcej – nazywa się to zjawiskiem tolerancji, obserwujemy je także przy innych uzależnieniach. Jeśli nad tym nie zapanujemy, w pewnym momencie pojawi się wręcz poczucie przymusu, wtedy będziemy korzystać ze smartfona w sytuacjach zagrażających życiu, np. podczas kierowania pojazdem. Problem bierze się stąd, że nasz mózg od 200 tys. lat niewiele się zmienił, to dalej mózg myśliwych i zbieraczy. To maszyna podążająca za dopaminą, będzie nam podpowiadał: korzystaj z internetu, bo wtedy czujesz się zrelaksowany, wtedy masz pobudzenie ośrodka nagrody. Więc kiedy bierzemy telefon do ręki nie wiadomo po co, powinna nam się zapalić czerwona lampka. Czasami kilkaset razy dziennie odblokowujemy telefon. Tłumaczymy sobie, że chcemy tylko sprawdzić godzinę, a wsiąkamy na długie kwadranse. Dlatego jednym z dobrych rozwiązań jest... kupienie zegarka.

Co jeszcze możemy zrobić?

Przede wszystkim kontrolować czas spędzany przed ekranami i wyłączyć powiadomienia. To absolutna podstawa. Musimy pilnować, by smartfon nas nie pochłonął. Używać go intencjonalnie. Kontrola czasu przed ekranem potrzebna jest zwłaszcza dzieciom, które mają słabiej rozwinięte umiejętności samokontroli. Niestety, nie ma złotej zasady, ile czasu powinniśmy spędzać z telefonem, by było to dla nas zdrowe. Zresztą, ten czas często zależny jest nie tylko od nas, ale także od pracy, którą wykonujemy. Jeśli jednak możemy to zrobić, wyłączmy powiadomienia. Wszystkie, które nie są konieczne. To uwalniające. Powiadomienia bardzo silnie przywiązują nas do telefonów. Badania dowiodły, że już sam ich dźwięk powoduje wyrzut dopaminy większy, niż odczytanie ich treści. Zachęcam, by zostawić sobie dźwięk telefonu i SMS-a, a do komunikatorów sięgać intencjonalnie, gdy mamy na to akurat czas. O takiej decyzji trzeba poinformować rodzinę, znajomych i współpracowników, ale zapewniam, że szybko okaże się, że spraw wymagających naprawdę szybkiej reakcji nie jest wcale tak wiele.

Ważnym elementem jest też budowanie alternatywy dla świata cyfrowego, świadomie planowanie wolnego czasu tak, by spędzać go offline. Jeśli tego nie zrobimy, nasz mózg będzie nam podpowiadał tylko jedno rozwiązanie: smartfon. Nowe technologie są wspaniałymi wynalazkami, ale jeśli chcemy się nimi cieszyć zdrowi na duchu i ciele, to już najwyższy czas, byśmy higieny cyfrowej przestrzegali tak, jak higieny osobistej.


Chcemy być także bliżej Państwa – czytelników. Dlatego, jeśli są sprawy, które Was nurtują; pytania, na które nie znacie odpowiedzi; tematy, o których trzeba napisać – zapraszamy do kontaktu. Piszcie do nas na: [email protected]. Przyszłość przynosi zmiany. Wprowadzamy je pod hasłem #CyberIsFuture. 

image
Fot. Reklama
Źródło:PAP
Reklama
Reklama

Komentarze