Reklama

Armia i Służby

Rosyjska ingerencja w wybory w USA. Bilans zysków i strat Kremla, Trumpa i służb [RAPORT]

Fot. kremlin.ru.
Fot. kremlin.ru.

Stany Zjednoczone podjęły decyzję o wydaleniu rosyjskich dyplomatów, oskarżając ich oraz de facto władze w Moskwie o próby ingerencji w amerykańskie wybory. Cała sprawa budzi liczne kontrowersje, szczególnie jeśli chodzi o czas działania, czyli sam koniec kadencji prezydenta Baracka Obamy, jak i skalę oskarżeń wobec rosyjskich wpływów w Ameryce. Warto na chłodno zastanowić się, kto na tym skandalu „szpiegowskim” zyskał najwięcej, a kto stracił - pisze dr Jacek Raubo.

Kontrowersyjna sprawa na zakończenie kadencji

Stany Zjednoczone podjęły stanowczą decyzję o wydaleniu 35 rosyjskich dyplomatów wraz z przebywającymi w Ameryce rodzinami (placówki w Waszyngtonie i San Francisco). W uzasadnieniu decyzji podkreślano ich możliwe działania wywiadowcze, wymierzone m.in. w bardzo kontrowersyjną niedawną kampanię prezydencką. Obecne działania administracji Baracka Obamy oraz podlegających mu jeszcze amerykańskich służb specjalnych wymierzone w Rosję wywołały znaczne emocje nie tylko w samych Stanach Zjednoczonych, stając się - oczywiście - naturalną pożywką dla mediów czy nawet zwolenników teorii spiskowych. Obserwatorzy prześcigają się w informowaniu opinii publicznej o szczegółach całego działania, jednocześnie podkreślając najczęściej jego znaczenie w perspektywie całościowych relacji Stanów Zjednoczonych i Rosji.

Konieczne jest jednak przyjrzenie się tej sprawie pod kątem płaszczyzn interesów. Przede wszystkim nawet dla samych Amerykanów może ona mieć zróżnicowany wymiar, wpisując się w potrzeby Demokratów, Republikanów, służb specjalnych, zwolenników i przeciwników kolejnego restartu w relacjach z Moskwą, itd. To samo dotyczy interesów strony rosyjskiej, która - chociaż bardziej homogeniczna w swej strukturze decyzyjnej - jest w stanie formować narrację wokół całej sprawy w zależności od aktualnych potrzeb, wyróżniając przy tym potrzeby polityki w aspekcie wewnętrznym i zewnętrznym oraz w perspektywie funkcjonowania tamtejszych służb specjalnych. Niezbędne jest wobec tego określenie relacji pomiędzy zyskami i stratami, dzięki czemu możliwe będzie stwierdzenie, kto zyskał najwięcej na kazusie (wzajemnego) wyrzucenia dyplomatów oraz ograniczenia infrastruktury im podporządkowanej (lokacje w Maryland oraz w Nowym Jorku).

Barack Obama i jego administracja

Patrząc na ostatnie działania odchodzącego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy oraz jego administracji można pokusić się o stwierdzenie, że nagłe zaostrzenie dyskursu wobec Rosji było do przewidzenia. Polityka zagraniczna obamowskiej administracji coraz częściej jest bowiem poddawana ostrej krytyce zarówno w samym kraju, jak i poza jego granicami. Zaś sama realna pozycja Stanów Zjednoczonych w różnych, strategicznych regionach świata wydaje się być, delikatnie rzecz ujmując, szeroko i znacząco kwestionowana. Stąd nie może zaskakiwać, że prezydent nie ukrywający nigdy swoich wielkich, światowych ambicji w sferze szerzenia pokoju, stabilizacji, zatrzymania proliferacji broni masowego rażenia itp. przede wszystkim haseł, musiał zadziałać, gdy jeszcze dysponował jakąkolwiek formą wpływania na wydarzenia na świecie.

Jak widać po wyborach szybko znalazł pewnych elementarnych „dywersantów”, przez działania których - tłumacząc się przed wyborcami - nie mógł zrealizować ostatecznie swoich ambitnych planów lub ich skutki nie są do końca takie, jakich oczekiwano. Stąd, gdy już ostatecznie nie musiał przejmować się losem kampanii wyborczej i przede wszystkim zdawał sobie sprawę z porażki swojego obozu politycznego (zarówno Kongres jak i najbardziej bolesna porażka w wyścigu o Biały Dom), mógł śmiało podjąć najbardziej kontrowersyjne decyzje. Co interesujące, odszedł przy tym od pewnej niepisanej zasady amerykańskiej polityki, zgodnie z którą odchodzący prezydent („lame duck”) raczej nie rozpoczyna akcji mogących mieć wpływ na kolejną administrację prezydencką. Dziś natomiast widzimy w ONZ grę przy rezolucji potępiającej Izrael za nielegalne osadnictwo, co przed wyborami ewidentnie nie miałoby miejsca. Ostatnim i najbardziej słyszalnym na świecie akordem administracji Obamy są właśnie działania wymierzone wizerunkowo w Rosję.

Należy przy tym podkreślić, że izraelskiego premiera oraz jego współpracowników nie od dziś oskarżano w gronie Demokratów o torpedowanie słynnego porozumienia Stanów Zjednoczonych z Iranem (Format 5+1), mającego być sztandarowym elementem przejścia Obamy do historii, analogicznie jak w przypadku poprawy relacji z Kubą. Również działania Rosji i - przede wszystkim - samego prezydenta Putina w Syrii, na Krymie, na Ukrainie, w rejonie państw nadbałtyckich itp. niejako wywróciły misternie tkany plan, w myśl którego, w uproszczeniu, USA dążyły do przerzucenia większości sił i środków do Azji. Plan ten był swoistym idée fixe odchodzącej administracji. W dodatku Stany Zjednoczone jednocześnie były upokarzane przez Rosjan i Irańczyków w obliczu nieudolnie prowadzonej wojny z tzw. Państwem Islamskim (Da`ish), nie wspominając nawet o wsparciu pozycji reżimu Baszszara al-Asada w Damaszku przez oba państwa.

Dlatego tak stanowcze działanie Obamy niemal w ostatnich dniach jego drugiej kadencji można śmiało przypisać pewnej personalnej animozji, nawet jeśli nie samego prezydenta, to zapewne jego najbliższego otoczenia doradców, kreatorów wizji polityki zagranicznej, potrzebujących prostego wyjaśnienia, dlaczego znaczna część polityki zagranicznej państwa jest oceniana jako nieskuteczna. Nie da się również wykluczyć chęci utrudnienia działań swojemu następcy, zwłaszcza w przypadku, gdyby strona rosyjska podjęła całą grę, stosując zasadę wzajemności w zakresie wyrzucania dyplomatów, a być może nawet podwyższając jej stawkę. Tu jednak dało się zauważyć, że strona rosyjska nie chciała wpisać się w scenariusz tego rodzaju, zdając sobie sprawę z wielkich ograniczeń czasowych, jakie miała administracja B. Obamy (inauguracja nowej prezydentury odbędzie się 20 stycznia 2017 r.)

Partia Demokratyczna i jej waszyngtońskie elity

Wbrew pozorom, oprócz pewnych personalnych wątków całej sprawy - vide postawa samego Baracka Obamy - pojawia się wymiar czysto polityczny, a dokładniej krajowy. Dotyczy on przede wszystkim potrzeby reagowania kryzysowego wobec przegranej w ostatnich wyborach (Kongres, Biały Dom) Partii Demokratycznej oraz jej umownego, waszyngtońskiego establishmentu, szczególnie tego skoncentrowanego wokół Hillary Clinton, a także jego przedstawicieli, którzy najwięcej niejako zainwestowali we wspomnianą kandydatkę - mowa o aktywności politycznej, autorytecie oraz finansach. Tak czytelne podkreślanie przez oficjalne czynniki w Waszyngtonie wątku szpiegostwa, działań w sferze cyberbezpieczeństwa państwa itd. ze strony Rosji, daje bowiem możliwość budowania odpowiedniej narracji wobec swoich zwolenników, dotyczącej, w głównej mierze, samej oceny przyczyn porażki.

W końcu, nawet jeśli ostatecznie nie udowodniono otwarcie fałszerstw wyborczych, to przecież pozostaje rola swoistej tzw. „piątej kolumny” w zakresie tworzenia fałszywych informacji (tzw. fake news), ataków hakerskich na Partię Demokratyczną oraz sztab kandydatki, budowania kolejnych skandali w oparciu o wykradzione dane. Dzięki temu słabnie potrzeba wytłumaczenia własnych słabości kampanijnych swoim wyborcom, a nawet ustalenia, dlaczego to właśnie Hillary Clinton miała się zmierzyć z Donaldem Trumpem w decydującym starciu pomiędzy Demokratami a Republikanami. Co więcej, zawsze można odwołać się do wspomnianego mitu decydującej zewnętrznej ingerencji oraz przewagi dwóch milionów głosów w głosach bezpośrednich, które oczywiście nie dały zwycięstwa w przypadku podziału głosów elektorskich.

Dlatego właśnie cała sprawa z aferą szpiegowską, wydaleniem dyplomatów w samej końcówce sprawowania władzy przez Baracka Obamę, w strategii Partii Demokratycznej może mieć szersze znaczenie. Wykorzystywane nawet nie tyle ad hoc, do wyjaśnienia przyczyn porażki, ale również długofalowo, w obliczu kolejnych wyborów do Kongresu, czy nawet kolejnej kampanii prezydenckiej. W końcu w Stanach Zjednoczonych kolejne kampanie zaczynają się w dniu wyborów. Pojawia się przy tym pytanie, czy tego rodzaju narzędzie uda się zastosować za dwa czy też cztery lata. Odpowiedź na nie jest wielce problematyczna. Nie da się jednak ukryć, że niewątpliwe warto mieć możliwość takiego odwołania. Nie można również zapomnieć, że przy odpowiednim sformatowaniu całego problemu, będzie on mógł stanowić interesujący element rozgrywek w Izbie Reprezentantów oraz - przede wszystkim - w kluczowym dla polityki zagranicznej państwa Senacie. Tam, na bazie kwestii zaostrzenia stanowiska wobec Rosji, Demokraci mogą szukać blokady dla działań nowej administracji Donalda Trumpa, dążąc do zbliżenia z republikańskimi kongresmenami w stylu Johna McCaina. Dlatego, wydawałoby się jednorazowe i nagłe wzmożenie działań wobec Rosji, ma potencjał polityczny wykraczający daleko poza okres przełomu roku 2016 i 2017.

Donald Trump – prezydent elekt

Jak zostało już zaznaczone powyżej, bardzo często pojawiają się obecnie głosy, że za działaniem odchodzącego Baracka Obamy i podlegających mu służb, stoi chęć postawienia nowego prezydenta przed faktami dokonanymi w dziedzinie relacji z Rosją. Ma to realnie ograniczać możliwość działania samego Donalda Trumpa, szczególnie w zakresie możliwości zapowiadanej zmiany wektora polityki względem prezydenta Władimira Putina. Wytykano to kandydatowi reprezentującemu Republikanów jeszcze w trakcie samej kampanii wyborczej zarówno w samych Stanach Zjednoczonych, jak i wśród europejskich sojuszników USA. Jednak po głębszym zastanowieniu należy zauważyć, iż sam Donald Trump może wbrew pozorom wręcz zyskać na całym obecnym kryzysie. Przede wszystkim, będąc dawniej biznesmenem i podkreślając współcześnie znaczenie formy negocjacji biznesowych, w tym także dla kreacji również polityki zagranicznej, nowy prezydent zyskał ewidentnie szersze pole manewru. Jeśli będzie bowiem dążył do uzyskania czegoś, na modłę kolejnego „restartu” w relacjach amerykańsko-rosyjskich lub nawet lekkiego ocieplenia, to ewidentnie ma obecnie co zaoferować Rosjanom. Nawet jeśli chodzi tylko i wyłącznie o sferę dyplomatycznych gestów.

Każdy bowiem symboliczny gest, taki jak potencjalne otwarcie jednego z właśnie zamkniętych ośrodków dla dyplomatów z Rosji, będzie gwarantował lepszą pozycję negocjacyjną. Barack Obama w dodatku przyjął na siebie ciężar i odium całościowego pogorszenia relacji pomiędzy oboma mocarstwami. Stąd też, nawet jeśli nie dojdzie do jakiegokolwiek ocieplenia w stosunkach dwustronnych, wina za tę sytuację poniesie odchodząca administracja. Donald Trump i jego administracja zyskują także ważny punkt odniesienia dla swojej własnej polityki, w dłuższym ujęciu odróżniający ich od dwóch wcześniejszych kadencji Obamy. Oczywiście, otwartym pytaniem pozostaje na ile sam prezydent, jego najbliżsi doradcy oraz chociażby Sekretarz Stanu Rex Tillerson będą chcieli całą sprawę pragmatycznie wykorzystywać. Jedną z możliwych konfiguracji może być zastosowanie metody „dobrego i złego policjanta”, analogicznie do działania zastosowanego przez Rosjan tuż po wydaleniu dyplomatów (Siergiej Ławrow miał zaproponować wydalenie takiej samej liczby amerykańskiego personelu dyplomatycznego, ale prezydent Władimir Putin miał się na to nie zgodzić). Byłoby to interesujące posunięcie, gdyż dawałoby z jednej strony możliwość negocjacji z Rosjanami, z drugiej zaspokajałoby zapotrzebowanie pewnej grupy Republikanów opowiadających się za ostrą polityką względem działań Moskwy.

Wszystko będzie jednak zależało od tego czy Donald Trump, a także - lub może nawet przede wszystkim - jego administracja rzeczywiście podejdą do całej sprawy w sposób pragmatyczny, z jednej strony tonując wydźwięk afery, z drugiej jednak akceptując również pewne spostrzeżenia odnośnie możliwości ingerencji rosyjskich i nie tylko służb w samą kampanię wyborczą. Istnieje bowiem prawdopodobieństwo wejścia Donalda Trumpa w narrację emocjonalną i zaprzeczającą. Będzie ona prowadziła do swoistej afirmacji źródeł np. rosyjskich, takich jak Sputnik czy też RT, a także zbliżonych do nich (przynajmniej kierunkiem) w postaci WikiLeaks. To zaś może być niebezpieczne dla amerykańskiego dyskursu medialnego oraz politycznego. Z drugiej strony, pełne odcięcie się od całej sprawy spowoduje znaczne tąpnięcie w relacjach z własnymi służbami specjalnymi i to w newralgicznym okresie, obejmującym pierwsze miesiące urzędowania. Powiększa to ogólną niepewność co do kierunku administracji D. Trumpa, szczególnie w aspekcie realizacji lub porzucenia pewnych haseł wyborczy i powyborczych.

Partia Republikańska i jej „establishment waszyngtoński”

W wymiarze długookresowym to właśnie Partia Republikańska może mieć największy dylemat w zakresie ustosunkowania się do zaistniałej sytuacji. Jest bowiem wielce prawdopodobne stworzenie podziału pomiędzy zwolennikami postawy koncyliacyjnej względem Rosji, chociażby jako wymogu skoncentrowania się na problemie ChRL, a zwolennikami nawet radykalniejszych kroków względem Moskwy. Dodatkowo, Republikanie będą zmuszeni do pozycjonowania się w tym względzie zarówno w ramach własnych interesów w Kongresie, jak i relacji z nową administracją w Białym Domu. Równocześnie establishment republikański będzie musiał wytworzyć własną odpowiedź na dwie skrajne oceny aktywności rosyjskiej w toku kampanii wyborczej. Z jednej bowiem strony, systemy informatyczne Republikanów również miały być celem ataków. Jednak, z drugiej strony, mieli sobie, zgodnie z przekazami medialnymi, z nimi poradzić. Sprawy nie ułatwia, oczywiście, obecna postawa samego Donalda Trumpa, który otwarcie bagatelizuje wszelkie zarzuty o „decydującym” wpływie czynnika rosyjskiego na jego wybór.

Stąd też mamy do czynienia z pewnego rodzaju klinczem, w którym znaleźli się przecież całkowicie zwycięscy w zeszłym roku Republikanie. Zbliżając się do narracji Demokratów i Obamy, mogą de facto w znacznym stopniu podważyć nie tylko sam wyścig do Białego Domu, gdyż gra wyborcza dotyczyła także w całości Izby Reprezentantów oraz części Senatu. W pełni akceptując obecną postawę i narrację Donalda Trumpa muszą natomiast liczyć się z wykorzystywaniem tego rodzaju argumentów przez Demokratów w kolejnych wyborach. Co więcej, być może są świadomi faktu, że rzeczywiście mogło dojść do licznych prób użycia zróżnicowanych narzędzi wpływu na wybory - od wykradania danych, do stosowania działań ze sfery wojny informacyjnej. Nie wiadomo jak zachowają się republikańscy senatorowie względem nowej administracji i jej polityki zagranicznej oraz bezpieczeństwa. Wobec tego, można postawić hipotezę, że Barack Obama i jego administracja zaszkodzili przede wszystkim Republikanom.

Amerykańskie służby specjalne

Wątpliwości innego rodzaju nasuwa postawa samych amerykańskich służb specjalnych, które niejako wsparły swoim autorytetem działania Baracka Obamy wymierzone w rosyjskich dyplomatów. Oczywiście, zapewne trudno zakwestionować to, iż wśród grupy wydalonych 35 Rosjan byli sami lub w większości, legendowani w dyplomacji funkcjonariusze służb wywiadowczych (co ciekawe, w licznych przekazach medialnych zupełnie pominięto rolę Służby Wywiadu Zagranicznego - SWR). Jednak sama skala działania była nader zaskakująca i porównywalna chociażby ze słynnymi brytyjskimi działaniami w sprawie Olega Lyalina i ówczesnymi aktywami radzieckich służb specjalnych w Zjednoczonym Królestwie. Można zastanawiać się na ile pragmatycznie, przede wszystkim szefostwo FBI, podjęło decyzję o pozbyciu się najbardziej rozpracowanych funkcjonariuszy przeciwnika i to w momencie dość znaczącego chaosu informacyjnego. Sprawa ingerencji w zakresie wyborów w Stanach Zjednoczonych mogła być jedynie pewną formą zasłony dymnej, utrudniającej Rosjanom ocenę skuteczności amerykańskiego kontrwywiadu i wywiadu. Co więcej, w sposób znaczący mogła wpływać na działania rosyjskich służb specjalnych w przededniu kluczowej zmiany władzy w Białym Domu. To być może jest kolejny argument, wskazujący, iż zyska na tej sprawie nowa administracja Donalda Trumpa.

Niewątpliwie, w sposób znaczący utrata 35 „dyplomatów” rozbije różne formy działania legalnych rezydentur w całych Stanach Zjednoczonych. Jednak nasuwa się wobec tego pytanie o rolę i znaczenie FBI, CIA oraz NSA w kontekście niedawnego wyścigu do Białego Domu. Najbardziej skrajnym przykładem jest postawa Jamesa Comey`a, który był ostatecznie krytykowany zarówno przez Demokratów, jak i Republikanów. Teraz, dzięki całej sprawie wydalenia rosyjskich dyplomatów i kwestii wpływu wywieranego na proces wyborczy, to właśnie kontrwywiad postawiono w pierwszej linii działania, a jego poczynania stały się tematem dyskusji. Można się tylko zastanawiać, czy sam dyrektor FBI nie będzie dążył do jakieś formy uwypuklenia sprawy szpiegowskiej, by przykryć wcześniejsze tematy -np. e-maile Hillary Clinton. Nie zaprzeczałoby to, oczywiście, hipotezie, zgodnie z którą to sam kontrwywiad chciał dokonać zmasowanego uderzenia w strukturę rosyjskich służb w Stanach Zjednoczonych. W dodatku, w toku kampanii wyborczej raz po raz pojawiały się głosy ze strony byłych funkcjonariuszy CIA, NSA etc., którzy kwestionowali zdolność do przejęcia władzy przez Donalda Trumpa.

Swoją grę niewątpliwie prowadzi zapewne także CIA. To właśnie na bazie jej źródeł i aktywów, zapewne rosyjskich, miało dojść do zbudowania obrazu znaczącej aktywności rosyjskiej w trakcie kampanii wyborczej. Przy czym trudno jest ustalić, z racji jedynie dozowanych odpowiednio przekazów informacyjnych, na ile są to dowody pozwalające na tak mocne wpisanie Agencji do obecnej debaty powyborczej. Szczególnie, że samo ujawnienie sprawy niemal automatycznie przekazuje drugiej stronie (szczególnie FSB) informację o chęci uzyskiwania informacji o tego rodzaju aktywności. Zastanawiające jest przede wszystkim tak mocne upolitycznienie sprawy, wprowadzające ją w bezpośrednią relację pomiędzy obozem przegranej kandydatki i prezydenta elekta. Pytanie, na ile są to również działania planowane zgodnie z interesem wywiadowczym Stanów Zjednoczonych, a na ile to element decyzji Johna Brennana czy przede wszystkim Jamesa Clappera. Zapewne przed Mike`m Pompeo i jemu podobnymi nominatami Trumpa stanie potrzeba wyciszenia wszelkich animozji wewnątrz Agencji i próba przybliżenia działań CIA nowemu prezydentowi. Prezydentowi, który w trakcie kampanii był wielokrotnie atakowany publicznie, najczęściej za pomocą mediów, przez anonimowych funkcjonariuszy CIA czy też emerytowanych pracowników Agencji.

Tak czy inaczej, należy realnie zastanowić się już nad implikacjami obecnych działań dla amerykańskich służb kontrwywiadowczych oraz wywiadowczych. Brak obecnych działań w zakresie retorsji ze strony rosyjskiej rzeczywiście daje asumpt do twierdzenia, że w legalnych rezydenturach CIA w Rosji atmosfera jest napięta do granic możliwości. Amerykanie nie są zapewne pewni, czy przypadkiem w którymś momencie Władimir Putin uzna, że czas jednak na cytowane prowadzenie „kuchennej, nieodpowiedzialnej dyplomacji”. W dodatku, trzeba realnie wziąć pod uwagę, że nawet jeśli strona rosyjska odstąpiła od retorsji, czyli wydalenia dyplomatów amerykańskich, to ich codzienna „obserwacja” ze strony FSB (nawet jeśli dziś jest doprowadzona do wysokiego poziomu) zostanie wzmożona, na różne sposoby. W przypadku FBI wręcz pewne jest wystąpienie zapotrzebowania na rozpracowanie kolejnych dyplomatów, którzy trafią do Stanów Zjednoczonych w najbliższym czasie. W dodatku, uderzenie w legalne rezydentury oznaczać będzie wzmożenie aktywności i przerzucenie pewnego ciężaru działań na rezydentury nielegalne. Amerykański SIGINT znajdzie się przy tym w ogniu krytyki każdego, kto uznaje, iż dopuszczono do podobnej aktywności (niezależnie od jej realnej skali).

Stąd też można domniemywać, że NSA znów będzie pogrążona w zalewie pytań o jej skuteczność. Widać to było m.in. w trakcie przesłuchań przed komisją ds. sił zbrojnych, w której oprócz wspomnianego Jamesa Clappera brał udział również admirał Michael S. Rogers. Zwracano tam uwagę, że oprócz Rosji i jej zdolności należy brać pod uwagę działania ze strony Iranu, Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej oraz ChRL. Podkreślano również fakt, że Stany Zjednoczone nie wypracowały nadal odpowiedniego modelu reagowania na różnego typu zagrożenia, od wykradania informacji po działania w sferze wojny informacyjnej, dezinformacji etc. Przed nową administracją w takim razie stanie decyzja, jak sformułować odpowiedzi przeciwko aktorom państwowym oskarżanym o podobne działania. I wydaje się, że tak ad hoc zbudowany przekaz odchodzącej administracji może zaszkodzić budowie spójnej strategii. Nagle bowiem do jednej dyskusji zostało włączone przeciwdziałanie wojnie informacyjnej, bezpieczeństwo danych i sieci teleinformatycznych oraz możliwość „wpływania” na proces elekcji politycznej w państwie.

Ostatecznym efektem, tak mocnego zakończenia kadencji Baracka Obamy może stać się swego rodzaju wymiecenie znacznej kadry dowódczej i zarządzającej z wyższych szczebli różnego rodzaju agencji federalnych zajmujących się wywiadem i kontrwywiadem. Jeśli bowiem już teraz Donald Trump oraz jego współpracownicy kwestionują raporty służb specjalnych, to wątpliwe jest, aby pozwolili ich twórcom pozostać na stanowiskach. Co więcej, widać już znaczne przetasowania wewnętrzne na bazie sprawy rosyjskiej aktywności w przypadku wyborów, chociażby poprzez rezygnację ze współpracy z Donaldem Trumpem oraz jego zespołem przez Roberta J. Woolsey'a.

Oznaczać to może szereg przetasowań kadrowych oraz okres wewnętrznej niestabilności - nie tylko w FBI, chociaż można zakładać, że to właśnie ta agencja federalna będzie w pierwszym rzucie rozliczana za rok 2016 i początek 2017. Niewątpliwie, wątpliwości pojawiają się w obliczu wpływu tego rodzaju wewnętrznych turbulencji na skuteczność amerykańskich służb specjalnych w kolejnych latach prezydentury Donalda Trumpa. Przy czym, w tym przypadku bardzo wiele będzie zależało nie tyle od samego prezydenta. co raczej od jego doradców, pokroju Michaela T. Flynna (ale nie tylko).

Rosja – polityka zagraniczna

To, że Rosjanie mogli i zapewne próbowali ingerować w amerykańską kampanię wyborczą, jest niemal oczywiste dla każdego obserwatora współczesnego świata. Szczególnie, gdy zauważymy jak nasilone są operacje względem innych państw, mniej istotnych pod względem strategicznym dla Rosji. Nie zaskakuje przy tym ani ujawniony w znacznej mierze raport służb specjalnych Stanów Zjednoczonych (CIA,NSA i FBI), ani konkluzja względem celów działania Rosjan. Najwyższe władze w Rosji zapewne zamierzały z jednej strony zdyskredytować Hillary Clinton i wzmocnić (przynajmniej w założeniu) lepszego ich zdaniem kandydata czyli Donalda Trumpa. Z drugiej strony celem ich działania mogło być podkreślenie słabości podstaw demokracji amerykańskiej, co zrobiono poprzez wywarcie wrażenia chaosu wewnętrznego - dotyczy to zarówno systemu politycznego, jak i relacji społeczno-politycznych.

Nie może przy tym zaskakiwać również powiązanie personalne z Władimirem Putinem, zarówno w aspekcie systemu politycznego istniejącego w Rosji, jak i spraw takich jak "skandal olimpijski" oraz "skandal z "Panama Papers"" - zwłaszcza, że w kręgach dawnego KGB, z których, co sam podkreślał wielokrotnie, wywodzi się obecny prezydent Rosji, istnieje wbudowane przekonanie o potrzebie rewanżu. Zaś, co dało się bardzo dobrze zauważyć, wspomniane skandale były przynajmniej w sferze propagandowej zestawiane z aktywnością właśnie amerykańskich służb specjalnych - NSA oraz CIA.

Nie należy zapominać, że analiza dotychczasowej działalności radzieckich/rosyjskich służb specjalnych na całym świecie pozwala stwierdzić, że dysponują one potencjalnie niezwykle zróżnicowanymi narzędziami i są bardzo doświadczone w ich wykorzystywaniu - mowa tu o działaniach mniej lub bardziej wyrafinowanych w zakresie wojny informacyjnej, wprowadzania dezinformacji, jak również o aktywności m.in. „państwowych/narodowych hakerów” oraz wsparciu dla "whistleblowerów" (demaskatorów), co do których motywów działania istnieją uzasadnione wątpliwości. Co więcej, nawet Brytyjczycy powoli przyznają, że już w 2015 r. zmagali się z kilkoma podobnymi uderzeniami, lecz ostatecznie GCHQ miała stawić im odpór. Należy jednak zaznaczyć, że analogicznie do aktywności chińskiej, w żadnym razie nie powinno pojawić się zaskoczenie zastosowaniem narzędzi tego rodzaju, szczególnie w Stanach Zjednoczonych.

Dla strony rosyjskiej taka radykalna i bardzo medialna postawa odchodzącej amerykańskiej administracji pozwala jednak na zaplanowanie (jeśli już to nie zostało wykonane) pewnego zakresu działań na arenie międzynarodowej. Przede wszystkim, decyzja Władimira Putina o niezastosowaniu retorsji względem amerykańskich dyplomatów, pomimo zachęty Ławrowa (którą należy traktować w kategoriach teatru politycznego, a nie prawdziwej różnicy zdań w tamtejszej administracji), jest jakby oficjalną zachętą dla Trumpa. Ma go utwierdzić w przekonaniu o potrzebie realizacji zapowiadanego nowego otwarcia w relacjach pomiędzy oboma państwami. W dodatku, Rosjanie wyciągając przysłowiową dłoń i nie odwołując się do „kuchennej nieodpowiedzialnej dyplomacji”, nie przekreślają swojej aktywności ani się jej nie wypierają się w sposób znaczący. Okazują otwartość na dyskusję, przechodzą nad tym do porządku dziennego, łącząc w sobie symbolikę zdolności ofensywnych i chęć rozmowy w starym, zimnowojennym formacie Moskwa-Waszyngton.

Co więcej, Rosjanie są obecnie gotowi w każdej chwili aktywizować wewnętrzny spór polityczny w samych Stanach Zjednoczonych, dozując mniej lub bardziej oficjalne przecieki, antagonizując zarówno Demokratów z Białym Domem, jak i rozgrywając waśnie wewnątrz Republikanów (symbolem może być postawa wspomnianego już Johna McCaina). A nie wspominamy tu nawet o możliwości wzmacniania różnego rodzaju wysypu teorii spiskowych, które w przypadku amerykańskiego społeczeństwa niejednokrotnie okazują się niezwykle popularne. W tym ujęciu największym sukcesem może stać się wprowadzenie dysonansu pomiędzy amerykańskich obywateli, polityków i służby specjalne. Rosjanom udało się bowiem stworzyć coś na obraz narracji stosowanej dotychczas jedynie w filmach w stylu Olivera Stone'a, np. „Snowden”, w których CIA, NSA czy też FBI dążą do eliminacji wybranego w warunkach demokratycznych prezydenta elekta. Zasada im więcej chaosu wewnętrznego w Stanach Zjednoczonych, tym większa możliwość realizacji własnych założeń, jest w tym ujęciu nader realna.

Należy podkreślić również wydźwięk globalny. Choćby minimalna możliwość wpłynięcia na amerykańskie wybory prezydenckie jest straszakiem dla innych państw świata. Nie można się dziwić, że w Republice Federalnej Niemiec pojawiła się wprost wyrażana obawa o losy przyszłej elekcji do Bundestagu. Oprócz wielkiej politycznej niepewności w różnych państwach świata oraz potrzeby nowych inwestycji w ich sferę bezpieczeństwa względem wyborów, rodzi się dzięki temu także obraz omnipotencji rosyjskiej, budując niemal automatycznie przekonanie o wielkości tamtejszych służb specjalnych, niezależnie czy chodzi o FSB, SWR, GRU, a nawet być może o pewne zdolności FSO. Jak przekonali się m.in. Izraelczycy, nic tak dobrze nie robi własnym służbom, jak dobrze kultywowany mit o wszechwładności i zdolności do sabotowania różnych form aktywności (politycznej, społecznej, ekonomicznej etc.) w innych państwach – szczególnie tych uważanych za potencjalnie wrogie. Rosjanie mogą za tym kamuflować własne problemy i jednocześnie dysponować swego rodzaju kartą przetargową w różnego rodzaju dyskusjach dyplomatycznych i zakulisowych.

W końcu Rosja jest zdolna do zajęcia Krymu, potrafi zaangażować się w destabilizację Ukrainy, zmienić sytuację strategiczną w rejonie konfliktu syryjskiego, uderzyć cybernetycznie na Estonię (członka NATO), a teraz nawet ingerować w sprawy wyborów w Stanach Zjednoczonych. Idealnie wpisuje się to w dążenie do stosowania przez Moskwę metody eskalacji i deeskalacji w relacjach międzynarodowych. Dlatego każda, niedoprecyzowana i bardzo medialna akcja, pokazująca zdolności Rosji w przypadku Stanów Zjednoczonych, może i będzie wykorzystywana do rozszerzania własnych wpływów w różnych częściach globu.

Rosja – polityka wewnętrzna i służby specjalne

Najprostsze jest jednak wskazanie, że wyrzucenie dyplomatów i oskarżenia wysuwane przez amerykańskiego prezydenta oraz służby specjalne, będzie paliwem dla działań wewnątrzrosyjskich. Idealnie wposuje się to w narrację o zimnowojennej atmosferze, w której to nie Rosja (zajmująca Krym, działająca w Syrii itd.) a Stany Zjednoczone są nastawione wybitnie ofensywnie. Wysuwane zarzuty są przy tym, zdaniem tamtejszej propagandy, bezzasadne i niepodparte żadnymi realnymi dowodami. Co więcej, uwypuklając stanowisko tak ważnych osób jak sam Donald Trump lub odnosząc się do plejady „ekspertów” odnośnie wolności słowa i bezpieczeństwa w cyberprzestrzeni, jak Julian Assange oraz Edward Snowden, można dodatkowo rozgrywać całą sytuację. Obrazu całości dopełniają teatralne gesty, jak przyjęcie świąteczne dla dzieci wyrzuconych dyplomatów lub wysłanie specjalnego prezydenckiego samolotu do Stanów Zjednoczonych - pozwala to zrozumieć, jaki został obrany kierunek działania. Być może, z racji charakteru wyrzuconych przez Amerykanów „dyplomatów”, nie odbędzie się taka celebracja jak w przypadku chociażby Anny Chapman, lecz zawsze pozostaje duża gama działań w sferze propagandy ukierunkowanej wobec własnych obywateli. Można domniemywać, że tego rodzaju kryzys ma również pewien potencjał w obrębie wewnętrznych rozgrywek w samych elitach władzy i w żadnym razie nie musi zakończyć się tylko odpowiednim zaprezentowaniem wydarzeń zwykłym obywatelom.

Trzeba zwrócić uwagę na pewną podskórną niestabilność w obrębie grupy „siłowików”, walczących o wpływy i dominację w otoczeniu prezydenta Władimira Putina. Dotyczy to również walki o sferę aktywności służb wywiadowczych, zarówno operujących w obrębie HUMINTu, jak i SIGINTu. W tle mamy przecież kwestię podziału kompetencji, finansów oraz możliwości przeforsowania swojej koterii w zakresie tworzenia Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Istnieje nieodparte przekonanie, że sprawa amerykańskich wyborów prezydenckich i reakcji tamtejszych oficjeli, zostanie narzędziowo wykorzystana przez którąś z rywalizujących ze sobą grup. Interesującym pytaniem staje się w tym kontekście podział etatów w zastępstwie wyrzuconych ze Stanów Zjednoczonych „dyplomatów”. Będzie to okazja do przetestowania własnych zdolności w obrębie forsowania swojej kadry, przeznaczonej na strategiczne placówki (legalne rezydentury). Nie od dziś wiadomo, że służba w Stanach Zjednoczonych jest traktowana jako wyróżnienie.

Innego rodzaju pytanie dotyczy stopnia zaangażowania GRU w całej sprawie. W zależności od odpowiedzi może to oznaczać, że w obrębie planowanej konsolidacji wojsko i jego służby nie pozostają bierne, stając się coraz bardziej aktywne pod względem ofensywnym na różnych kierunkach. Szczególnie, że to właśnie na barkach GRU miała według Amerykanów spoczywać odpowiedzialność za podstawowy atak na bazy danych należące do Narodowej Konwencji Demokratów oraz takich postaci jak John Podesta (marzec-maj 2016 r.). Aczkolwiek zauważalna jest również pewna dwutorowość działań, czyli akcje GRU i innej rosyjskiej służby. Może to świadczyć chociażby o chęci dywersyfikacji swoich zdolności ofensywnych lub rywalizacji w zakresie zdolności w sferze cyber. Można się domyślać, że chodzi tu również o lepszą pozycję wyjściową przy pozyskiwaniu najlepszych kadr, wyznaczaniu strategicznych kierunków działań i - przede wszystkim - podziale funduszy.

Bardzo interesujące jest także to, iż Rosjanie najprawdopodobniej rzeczywiście dążyli do skomasowania sił i środków względem kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych, dublując istniejące już kanały przekazywania kompromitujących amerykańskich polityków informacji. W tym kontekście można przytoczyć przykład opisanej w raporcie amerykańskim sprawy DCLeaks.com, a przecież śmiało można byłoby uznać, że prędzej czy później te same informacje można byłoby przepuścić i zalegalizować w kontekście chociażby WikiLeaks. Tak samo można odebrać świadectwa o zwiększonej liczbie trolli, używanych do działań w sferze wojny informacyjnej, czy też stosowanie przekazów medialnych, w tym w sferze konwencjonalnych, starych mediów wywodzących się z państw trzecich.

Dużą niewiadomą, a przy tym jednym z najważniejszych elementów całej sprawy, jest przy tym rozwój wydarzeń w obrębie rosyjskich służb specjalnych. Zapewne FSB zyskało na przyszłość możliwość swobodnego i niejako hurtowego wydalenia amerykańskich dyplomatów. Równocześnie rosyjski kontrwywiad, po raz kolejny, ma narzędzie do zwiększenia nadzoru nad wszelkimi „wrogami wewnętrznymi”. Wskazując, że Stany Zjednoczone chcąc się „zrewanżować” za domniemane działania, Amerykanie mogą próbować ingerować w elekcje w Rosji. Być może, odwołanie się do obecnych działań administracji Baracka Obamy, będzie zachowaną kartą przetargową na przyszłość - szczególnie w zależności od rozwoju polityki nowej administracji w Białym Domu. W działaniach wywiadowczych i prowadzeniu operacji z zakresu wojny informacyjnej nie zmieni się zapewne nic. Okazały się przecież na tyle skuteczne, że nawet jeśli nie doszło do ingerencji w sam proces wyborczy to znaczna część Amerykanów uwierzyła, że elekcja D.Trumpa mogła być sukcesem właśnie rosyjskich służb specjalnych. W zależności od potrzeb być może dojdzie do chwilowego wyciszenia, lecz jak widać po przejściu od czasów ZSRR do obecnej Rosji, nie porzuca się skutecznych narzędzi.

Niepewna konkluzja

Barack Obama oraz jego administracja, decydując się na tak głośne oskarżenia wobec Rosji i zdecydowane działania wobec „dyplomatów”, nie tylko dokonali podsumowania wcześniej obserwowanych zjawisk w obliczu jednostkowych wyborów. Zainicjowali wręcz serię procesów, które mogą wpływać nie tylko na samą amerykańską, ale również globalną politykę. I to zarówno w najbliższych miesiącach, ale także w perspektywie długookresowej. W tej chwili trudno przypuszczać czy cała sprawa, przynajmniej w sferze publicznej, rozmyje się wobec znaczenia innych wydarzeń, czy może będzie angażowała dłużej media i społeczeństwo. Pewnym możemy być jednak tego, że za kurtyną oficjalnych stanowisk, wystąpień i przekazów medialnych, będzie toczyła się wewnętrzna walka jak wykorzystać dotychczasowe doświadczenia we własnym państwowym, partyjnym czy też służbowym wymiarze.

Można w pewnym sensie doszukiwać się nawet analogii, do potrzeby zareagowania Stanów Zjednoczonych, na afery szpiegowskie wczesnej fazy ziemnej wojny – sprawa Igora Guzenki, szpiegów atomowych w programie „Manhattan” oraz projektu „Venona”. Strona amerykańska od dawna stykała się z podobnymi problemami, ale dopiero dziś trafiły one do świadomości szerszego kręgu odbiorców. Spowodowało to, że zarówno elity służb specjalnych, politycy jak i wyborcy muszą znaleźć rozwiązanie satysfakcjonujące w jakimś stopniu każdą ze stron. Ma to szczególne znaczenie, gdyż przykład „rosyjski” może rozszerzać się na inne państwa, uzyskujące coraz większe zdolności w zakresie działań w cyberprzestrzeni oraz w sferze wojny informacyjnej.

Jednocześnie, chociażby z perspektywy polskiej, warto obserwować Stany Zjednoczone pod kątem opisywanych wydarzeń. Przede wszystkim, żeby czerpać cenne doświadczenia w zakresie radzenia sobie z zagadnieniem prób ingerencji w proces wyborczy ze strony zewnętrznych służb, odporności społeczeństwa demokratycznego na nowe formy aktywności, szczególnie w obrębie wojny informacyjnej, w tym szerzenia dezinformacji etc. Kluczowym zagadnieniem pozostaje pytanie: jak państwa powinny reagować na tego rodzaju zagrożenie, przed, w trakcie i po kampaniach wyborczych? Być może Amerykanie będą zmuszeni odpowiedzieć sobie na pytanie odnośnie reakcji na zalew tzw. fake newsów (fałszywego przekazu) i roli służb państwa w tym zakresie. Tak czy inaczej, spoglądając na niedawne posiedzenie komisji kongresowej, przesłuchującej Jamesa Clappera oraz Michaela S. Rogersa, oraz zbliżającą się inaugurację prezydencką można uznać, że cała sprawa jest nader wielowątkowa i przede wszystkim rozwojowa.

Konkludując, sami Amerykanie muszą uznać i chłodno przeanalizować, czy rzeczywiście wpływ Rosji na ich wybory prezydenckie był decydujący. Równocześnie, należy odpowiedź na ile dalsze prowadzenie tak otwartej dyskusji o rosyjskiej aktywności, w obliczu przejmowania władzy przez nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, nie osłabi samego państwa. W dodatku, zacierając podstawowy cel jakim jest stworzenie odpowiednich zasad w sferze obronności i odporności państwa na podobne działania w przyszłości. Można się bowiem śmiało zgodzić z opinią zawartą w ujawnionym raporcie amerykańskich służb specjalnych, że nie będzie to w żadnym razie pierwsza i ostatnia próba takich działań. Rosjanie również będą sprawdzać, na ile wykonane operacje rzeczywiście przełożą się na sukcesy w długofalowym wymiarze, szczególnie w zakresie relacji ze Stanami Zjednoczonymi.

Dr Jacek Raubo

Reklama
Reklama

Komentarze (4)

  1. co to jest

    Zastanawia jedna rzecz, mianowicie każdy widzi co Rosjanie robią z dezinformacją w internecie. Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł aby temu zapobiec? A może to wszystko jest zaplanowane i utajnione jak Pearl Harbor? Może idzie w tym kierunku aby Rosja poczuła się silna i zaatakowała NATO?

  2. Gojan

    Artykuł dość inteligentny - autor rozważa różne hipotezy, nie forsując przesadnie żadnej, adekwatnie do braku całkowitej pewności, kto był źródłem cyberataków (służby USA mówiły o dużym wprawdzie, ale tylko prawdopodobieństwie, tego, że za tymi cyberatakami stały służby Rosji). Widzę przy tym analogię do wyborów w Polsce z 2011, do obsługi których PKW wynajęła firmę informatyczną, której serwery znajdowały się w Rosji, a sędziowie z PKW jeździli do Rosji na szkolenia! To było dopiero pole do ingerencji Rosji w wybory w Polsce, i to za przyzwoleniem strony polskiej!!! A dzisiaj cisza o tym!!! Rozczarowuje mnie tylko następująca zbitka słowna w artykule: >>Również działania Rosji i - przede wszystkim - samego prezydenta Putina w Syrii, na Krymie, na Ukrainie, w rejonie państw nadbałtyckich itp. niejako wywróciły misternie tkany plan, w myśl którego, w uproszczeniu, USA dążyły do przerzucenia większości sił i środków do Azji<<. Jest to powielenie oficjalnego sloganu propagandowego, że jakoby to Rosja wywołała kryzysy na Ukrainie, w Syrii czy szerzej – w basenie Morza Śródziemnego. Tymczasem każdy, kto nie ma amnezji, pamięta, że USA podsycały wojnę domową w Jugosławii (do spółki z Niemcami i, niestety, Polską, choć ostatecznie przeciw uznaniu niepodległości Kosowa wystąpił nawet prezydent Lech Kaczyński, wieszcząc proroczo, że Rosja weźmie za to odwet na Gruzji, ale minister SZ Radek Sikorski z PO gorliwie uznał tę niepodległość). USA rozpętały także absurdalny konflikt w Iraku po 11.09.2001 r., fałszując (wraz z Brytyjczykami), dowody na istnienie BMR w Iraku, przeciw któremu bezskutecznie protestował głośno papież JPII, zbojkotowała go Francja, Finlandia i Szwajcaria, wytykali go neokonserwatystom-syjoniostom demokraci podczas kampanii wyborczej w 2008 r., a obecnie fałszerstwa CIA z tym związane wytyka republikanom i CIA Donald Trump. Wtedy jeszcze Rosja nie czuła się na siłach, aby działać. Ale Barak Obama, gdy tylko dostał na dobry początek nagrodę nobla, zrobił reset z Rosją (jego wystąpienie w Niemczech z 17.09.2009 r.) i zaczął robić wszystko, aby zachęcić Rosję do działania. A Rosja, całkowicie spłaciwszy zadłużenie zagraniczne, bogacąc się na eksporcie ropy i gazu i nie uczestnicząc praktycznie w zewnętrznych konfliktach zbrojnych, rosła w siłę. Tymczasem Obama (wraz z sekretarką stanu Hilary Clinton), w imię obrony „praw człowieka”, wykorzystał „arabską wiosnę”, do wtrącenia się bezpośrednio w wojnę domową w Libii w 2011 r. (wraz z Francją Sarkozy’ego i Wlk. Brytanią Camerona, a wbrew stanowisku Turcji Erdogana, Niemiec Anieli Merkel czy Malty), podsycenia wojny domowej w Syrii (udzielenie pomocy „demokratycznej opozycji”, w tym słynne Toyoty Hilux) i prób podsycania islamskiej rebelii w Egipcie (zakaz sprzedaży Egiptowi śmigłowców jako retorsja za siłowe odsunięcie od władzy bractwa muzułmańskiego przez egipską armię). A już zupełnym ciągnięciem rosyjskiego niedźwiedzia za ogon było zaangażowanie USA w obalenie, legalnego i demokratycznie wybranego (bądź co bądź), rządu prezydenta Ukrainy Janukowycza, z udziałem różnych polskich „cyngli USA”, typu: minister Radek Sikorski, premier Donald Tusk (obaj: partnerstwo wschodnie), Jarosław Kaczyński (słynne: „niech tu przybędzie Angela Merkel”, co tłumaczę sobie jako: „do mnie, do mnie dzieci wdowy”), czy (jak ostatnio się wydało) Michał Broniatowski, red. naczelny „Forbesa”. Więc pytam, gdzie tu był jakiś misterny plan USA wyciszenia konfliktów, aby móc przerzucić siły i środki na kierunek Azji? Chyba coś się tu wymknęło Amerykanom spod kontroli?

  3. Rob

    W środowisku wiedziano o tym już dawno teraz dopiero pismaki odkrywają Amerykę. Natomiast raport miał inny cel, Trump nie chcąc być teraz posądzanym o bycie pachołkiem spłacającym dług Putinowi może się od niego odwrócić.

  4. gru

    DT w mojej opinii srednio wie o czym mowi a wydaje mu sie ze ma IQ wyzsze niz Einstein i cale CIA razem wziete. Rosjanie beda go robic na szaro.