Reklama

CYBERMAGAZYN

#CyberMagazyn: Chaos i groźby utraty prywatności. To póki co jedyne rezultaty brytyjskiej regulacji internetu

Autor. Steinar Engeland / Unsplash

Online Safety Bill – ustawa, która miała gwarantować bezpieczeństwo w sieci, przede wszystkim dzieciom - przetrwała czterech brytyjskich premierów i właśnie wróciła do Parlamentu. Znowu budzi obawy o wolność wypowiedzi i szyfrowaną komunikację.

Reklama

Ustawa Online Safety Bill (OSB) została zaproponowana przez premier Theresę May, która jako pierwsza na poważnie pochyliła się nad kwestią uregulowania bezpieczeństwa w internecie, dostrzegając apele m.in. o ochronę dzieci przed zakusami grasujących w sieci pedofilów.

Reklama

Od tego czasu debata nad OSB trwa, a urząd premiera w międzyczasie objęło kolejnych kilku desygnowanych na to stanowisko polityków. Zmiany miały miejsce również w ministerstwie odpowiadającym za kwestie cyfrowe, a sama regulacja przeszła gruntowną metamorfozę. Jaką?

Miłe złego początki

Dziennik „Guardian" pisze, że początkowo Online Safety Bill koncentrował się istotnie na kwestiach zagrożeń w sieci, szczególnie tych, które miały związek ze szkodami dla zdrowia psychicznego nieletnich użytkowników internetu.

Reklama

W kręgu zainteresowań regulatorów znalazł się m.in. problem mowy nienawiści i nękania w wirtualnych przestrzeniach, a także samobójstwa nastolatków motywowane doświadczeniem nadużyć w internecie, jak i oddziaływania mediów społecznościowych. Zapalnikiem stała się tu sprawa Molly Russell, którą opisaliśmy na łamach naszego serwisu.

... a ciąg dalszy żałosny

Debata nad Online Safety Bill w pewnym momencie skręciła jednak niebezpiecznie w stronę cenzury, ograniczeń dla wolności słowa w internecie, a także złamania szyfrowania komunikacji – oczywiście w imię bezpieczeństwa najmłodszych.

Wcześniej na CyberDefence24.pl opisywaliśmy już dużą kampanię PR , która miała przekonać brytyjskie społeczeństwo, że szyfrowana komunikacja to tak naprawdę główny czynnik pozwalający na funkcjonowanie tak terrorystów wykorzystujących sieć do werbunków i siania radykalnej propagandy, jak i internetowych pedofilów, którzy czyhają na dzieci w mediach społecznościowych i innych kanałach.

Przed OSB jako zagrożeniem dla szyfrowania ostrzegała już koalicja 70 organizacji obywatelskich i pozarządowych z Wielkiej Brytanii, która w liście otwartym do premiera Rishiego Sunaka wskazywała, że ustawa ta po prostu zagraża prywatności i poufności cyfrowej korespondencji. Według nich, Online Safety Bill stanie się zagrożeniem dla Brytyjczyków nie tylko ze względu na utratę prawa do prywatności, ale i zwiększenie podatności na cyberataki. Onlie Safety Bill w dyskutowanym obecnie kształcie zawiera bowiem klauzule, które pozwalają na masowe skanowanie i nadzór nad wszystkimi prywatnymi kanałami komunikacji użytkowników na Wyspach Brytyjskich.

Z tego właśnie powodu OSB stanowi również zagrożenie dla wolności słowa – argumentują aktywiści i eksperci, wskazując, iż poszanowanie demokratycznych wartości to coś, co odróżnia Wielką Brytanię od jej adwersarzy, takich jak kraje autorytarne jak np. Rosja, ale i agresorzy stosujący ofensywne metody działania w cyberprzestrzeni np. w celach cyberszpiegowskich (jak Korea Północna).

W liście do premiera NGO-sy stwierdziły ponadto, że opuszczenie przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej przełożyło się na znaczny wzrost zagrożeń w cyberprzestrzeni dla obywateli i firm oraz organizacji działających w Zjednoczonym Królestwie. Restrykcyjne zapisy OSB pozwalające na naruszenie konsensusu wokół szyfrowanej komunikacji to realne szkody dla gospodarki, społeczeństwa i sfery obywatelskiej w czasie, w którym Wielka Brytania nie radzi sobie najlepiej – nęka ją bowiem kryzys gospodarczy, w Ukrainie trwa wojna, która również wpływa na życie na Wyspach, a poza tym wciąż odczuwalne są skutki pandemii COVID-19.

Dziwne pojęcia i nieostre definicje

Jedną z większych kontrowersji wokół Online Safety Bill oprócz wytrychów, które mogą w praktyce zlikwidować szyfrowaną komunikację, było zawarte w proponowanym tekście regulacji pojęcie treści „legalnych, ale szkodliwych".

Tekst w wersji, która wróciła pod obrady polityków, nie zawiera już zapisów o treściach legalnych, ale szkodliwych – to wygrana aktywistów działających na rzecz ochrony wolności słowa w sieci i praw obywatelskich, a także liberalnych polityków, którzy przychylali się do opinii organizacji NGO i podkreślali, że - dzięki temu nieostremu pojęciu ustawa, która ma chronić użytkowników sieci - może stać się narzędziem cenzury i tłumienia sprzeciwu obywatelskiego.

W poprzedniej wersji ustawy znajdował się zapis zobowiązujący Big Techy do usuwania treści zdefiniowanych jako legalne, lecz szkodliwe, pod groźbą kary finansowej do wysokości 10 proc. przychodów osiągniętych w ostatnim roku podatkowym lub 18 mln funtów, jeśli się do tego nie dostosują.

W definicji treści tego rodzaju znajdowały się wszystkie materiały, które mogły zostać w myśl ustawy uznane za zagrażające np. dobrostanowi psychicznemu dzieci i młodzieży, takie jak mowa nienawiści czy treści noszące znamiona innych nadużyć, jednak wciąż legalne w myśl prawa – tj. nie naruszające go wprost. Dodatkowo, w ustawie zawarto zapis, że odpowiedzialność za tego rodzaju treści – w razie, gdyby nie zostały wyłapane przez moderację - będą mogli ponosić również menedżerowie Big Techów, karani jak za przestępstwa.

Kto jest odpowiedzialny za moderację?

Państwo w ten sposób w pewnym sensie rezygnuje z odpowiedzialności za definiowanie tego, co jest treścią odpowiednią, a co nieodpowiednią – decyzje w tym zakresie będą zostawione nadal firmom technologicznym, będącym właścicielami i operatorami „infrastruktury" społecznościowej.

Platformy będą musiały samodzielnie udostępniać użytkownikom narzędzia pomagające im reagować w sytuacjach, w których napotkają treści legalne, ale szkodliwe, takie jak np. mizoginia, nie podpadający pod paragrafy karne rasizm, gloryfikacja zaburzeń odżywiania czy inne toksyczne materiały.

Większy nacisk w nowej wersji regulacji ma być położony na kwestie takie, jak weryfikacja wieku użytkowników chcących uzyskiwać dostęp do różnych treści online, a także usuwanie przez platformy treści, które łamią ich regulaminy, a zarazem spełniają warunki naruszenia prawa. Big Techy nie będą jednak mogły usuwać treści generowanych przez użytkowników lub ograniczać ich, jeśli nie będą naruszali ani regulaminów, ani prawa.

Odzwierciedlenie politycznego chaosu

Online Safety Bill to w pewnym sensie odzwierciedlenie chaosu prawnego i politycznego, który w ostatnich latach stał się udziałem Wielkiej Brytanii, pogrążonej w nieustającym kryzysie władzy oraz wstrząsanej turbulencjami po Brexicie.

W wielu miejscach regulacja przeczy samej sobie i ideom towarzyszącym pierwszym debatom nad jej powstaniem: skoro celem OSB miała być ochrona dzieci przed szkodliwym oddziaływaniem treści w internecie i internetowymi pedofilami, skąd kapitulacja Wielkiej Brytanii w zakresie kontroli tego, co usuwają platformy społecznościowe i scedowanie na nie wyłącznej odpowiedzialności za decyzję o tym, co może w sieci być widoczne, a co powinno z niej zniknąć?

Znacznie sprawniej problem moderacji rozwiązuje unijny Akt o usługach cyfrowych , o którym również można przeczytać na łamach naszego serwisu.

Online = offline

Regulacja ta komunikuje wprost: w internecie obowiązują te same zasady, co w życiu. Jeśli w realnym świecie coś jest nielegalne, jest takie również w rzeczywistości online. Nie ma tu niepotrzebnego różnicowania dwóch porządków – unijni regulatorzy dostrzegli, że sfera cyfrowa jest już tak ściśle związana z naszą codziennością i tak mocno ją przenika, że najwyższy czas uspójnić prawo, które stosowane jest w obu tych aspektach naszego funkcjonowania.

Wielka Brytania nie dostrzega tego – albo nie chce dostrzegać, w wielu miejscach regulując zbyt szeroko, bądź zbyt wąsko i pozostawiając wolność decydowania o tym, co jest szkodliwe Big Techom, zbywając odpowiedzialność za to i w rzeczywistości - ignorując realne potrzeby użytkowników.

Samoregulacja nie działa – a to właśnie na niej zasadza się idea Online Safety Bill w obecnym kształcie. Trudno zatem postrzegać to prawo inaczej, niż przez pryzmat walki z szyfrowaną komunikacją i stworzenia wytrychu dla służb oraz coraz bardziej wszechobecnej inwigilacji.

Serwis CyberDefence24.pl otrzymał tytuł #DigitalEUAmbassador (Ambasadora polityki cyfrowej UE). Jeśli są sprawy, które Was nurtują; pytania, na które nie znacie odpowiedzi; tematy, o których trzeba napisać – zapraszamy do kontaktu. Piszcie do nas na: [email protected].

Reklama

Haertle: Każdego da się zhakować

Materiał sponsorowany

Komentarze

    Reklama