Pod koniec października tego roku Amerykanie po raz pierwszy użyli bezpośredniej gorącej linii. Przekazali Kremlowi ostrzeżenie, żeby Rosja nie starała się dalej wpływać na przebieg wyborów na nowego prezydenta USA.
Jak informują amerykańskie media, trudno ocenić skalę wpływu, jaki miała użyta po raz pierwszy w historii czerwona linia łącząca gabinety dwóch najpotężniejszych mocarstw. Kanał wykorzystany przez Amerykanów powstał dosyć niedawno, bo w 2013 roku. Miał służyć przekazywaniu komunikacji w absolutnie krytycznym czasie i działa w ramach struktur Nuclear Risk Reduction Centre.
Oprócz nadania samej informacji prezydent Barack Obama miał kontaktować się z Władimirem Putinem w sprawie ingerencji rosyjskich hakerów w przebieg wyborów. Wydaje się, że komunikat okazał się skuteczny, ponieważ po nadaniu informacji ilość ataków zmalała.
W samym dniu wyborów nie miał miejsca żaden poważny atak cybernetyczny, jednak Michael Rogers, szef NSA oraz dowódca USCYBERCOM, ocenił, że wcześniejsze ataki wpłynęły na wynik wyborów.
Trump zaledwie kilka dni po wyborze na prezydenta odbył rozmowę telefoniczną z Władimirem Putinem. W jej czasie miały paść zapewnienia o współpracy ze strony Kremla. Cała sprawa wydaje się dosyć ciekawa w kontekście ostatniego spotkania Trumpa i admirała Rogersa, który według niektórych ekspertów ma być nowym szefem amerykańskiego wywiadu i zastąpić Jamesa R. Clappera.
Czytaj też: Ekspert NATO: Rosjanie myślą, że są na wojnie informacyjnej
Wszystko to zbiega się także z zapewnieniem samego prezydenta elekta, który raczej zamierza współpracować z Rosją, niż stosować wobec niej kolejne argumenty siły oraz mechanizmy odstraszania. Przed takim myśleniem ostrzegają jednak obecni doradcy prezydenta, którzy zauważają, że Putin z nikim się nie liczy. Ostatnie działania mają to tylko potwierdzać.